piątek, 24 lipca 2015

rozdział 1.

Röyksopp - What Else Is There?
21 stycznia 2013, godzina 10:07
Vikersund

            Ledwo wysiadłam z samochodu, a już wiedziałam, że Vikersund nie podbije mojego serca. Nawet nie zdołałam zatrzasnąć za sobą drzwi, bo zapadłam się po kolana w śniegu, tracąc przy tym równowagę i lądując twarzą w zaspie. Ja pierniczę, gdzie oni mnie wysłali?
            Stoczywszy prawdziwą walkę, podczas której czapka spadła mi na oczy, a szalik żałośnie zawisł na jednym ramieniu, w końcu doczołgałam się do niepokrytego kupą białego puchu fragmentu chodnika. Niepewnie sprawdziłam stan powierzchni – dobra, nie jest zbyt ślisko, może uda mi się choć przez chwilę ustać na nogach.
            Poprawiwszy czapkę, rozejrzałam się wokoło. Porośnięte drzewami wzgórza i ośnieżona sylwetka mamuciej skoczni narciarskiej – nawet ładny widok. Promienie słoneczne padały pod odpowiednim kątem, właściwie można by było zrobić tu całkiem udane zdjęcie, gdyby tylko nie ten… Cholera! Zbiegowisko ludzi pod Vikersundbakken przypomniało mi, po co tak właściwie tu przyjechałam.
            Z dużym trudem przeprawiłam się na drugą stronę jezdni, bynajmniej nie z powodu natężonego ruchu ulicznego. To lód pokrywający asfaltową nawierzchnię sprawiał, że nogi rozjeżdżały mi się na wszystkie strony. Ja rozumiem, że stosowanie soli drogowej zostało zakazane wieki temu, bo truje środowisko, niszczy buty i w ogóle jest fe, ale załatwienie skądś przyczepy piasku, to nie jest chyba jakaś skomplikowana sprawa, co nie?
            - Przepraszam, przepraszam, przepraszam… - powtarzałam, pokracznie przepychając się przez tłum.
            Ależ to było wyzwanie! Jedni tarasowali mi przejście, inni podkładali nogi, a postawni panowie zajadający kupione w pobliskiej budce hot dogi nawet łapali mnie za kaptur i przestawiali ponownie kilka miejsc do tyłu. Kiedy w końcu udało mi się przedrzeć przez to skupisko ludzkich ciał okrytych narciarskimi kurtkami w kolorach tak jaskrawych, że prawie oślepłam, w moim kierunku ruszył policjant z wyraźnym zamiarem wyproszenia mnie z powrotem do strefy dla gapiów. Miałam ochotę zapłakać rzewnie.
            Wydobycie służbowej legitymacji z wewnętrznej kieszeni płaszcza zajęło mi więcej czasu niż powinno ze względu na jego gruby materiał i moje skostniałe ręce. W końcu jednak machnęłam policjantowi przepustką przed kartoflanym nosem. Funkcjonariusz uważnie przyjrzał się zdjęciu, po czym łaskawie się odsunął. A ja zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze przeszkodzi mi w pracy. Huragan? Lawina? Trzęsienie ziemi?
            Niezbyt zgrabnie przeszłam pod żółtą taśmą, ogradzającą miejsce zdarzenia. Od razu zauważyłam śledczego, z którym w przeszłości miałam już kilkukrotnie okazję pracować. Z trudem powstrzymałam się przed posadzeniem tyłka w fotelu kierowcy mojego czarnego volvo i powrotem do Oslo. Norman Ibsen był najgorszym partnerem, jakiego mogłam sobie wyobrazić – zarozumiały, apodyktyczny, zbyt pewny siebie.  A do tego cholernie przystojny.
            - Cześć – przywitałam się. – Co tam mamy?
            Rany, jak ja nie znosiłam zadawać tego pytania. Kto to w ogóle wymyślił? Który prokurator, lekarz, czy pracownik zakładu pogrzebowego potrafi ze spokojem pytać kolegów Co my tutaj mamy? będąc świadomym, że zaraz ujrzy ludzkie ciało, martwe lub prawie martwe, a w dodatku pewnie w nienajlepszym stanie. Mi za każdym razem żołądek wywracał się na drugą stronę, a w gardle rosła ogromna gula.
            - O, Ada. – Norman nie wyglądał na zaskoczonego moim widokiem. No tak, pewnie uprzedzili go, że będziemy współpracować. Szkoda, że o mnie nikt nie pomyślał. – Dziewczyna, Ingrid Eriksson, dwadzieścia trzy lata, zamieszkała w Vikersund. Liczne obrażenia głowy, szczególnie w części potylicznej czaszki. Prawdopodobnie śmierć na miejscu.
- Wiadomo już, kiedy to się stało? – zapytałam.
- Dzisiaj, około piątej, szóstej rano – odparł, zerkając na trzymane w ręku zapiski. – Dokładną godzinę poznamy dopiero po badaniu patologicznym.
- Mamy jakichś świadków?
- Tylko starszą kobietę, która znalazła zwłoki – odparł. - Chłopaki zawieźli ją na komendę, za chwilę jadę ją przesłuchać.
- A jacyś bliscy ofiary? Rodzina, znajomi?
- Dzwoniliśmy do jej rodziców, byli na urlopie w Drammen, ale już tu jadą – odparł. – Są twoi.
- Dobra. Przygotuj mi kopię tych notatek.
            Ku mojemu zaskoczeniu wyciągnął z teczki zapisaną równymi literami kartkę. Zdążyłam już zapomnieć, dlaczego jest taki dobry w tym co robi.
            - Dzięki – mruknęłam, rzucając okiem na notatki. Póki co niewiele było wiadomo.
- Chcesz jeszcze zamienić słówko z technikami? – zapytał. Skinęłam głową w odpowiedzi. – W takim razie poczekam na ciebie w samochodzie.
            Wymieniłam uściski dłoni z pakującymi narzędzia do srebrnych walizek mężczyznami. Jeden z nich uśmiechnął się do mnie przyjaźnie i skojarzyłam, że już kiedyś się spotkaliśmy, ale za nic nie mogłam przypomnieć sobie jego imienia, więc tylko odwzajemniłam uśmiech i postanowiłam przyjąć strategię rozmowy z tłumem.
            - Macie jakieś poszlaki? – zapytałam. Zapewne te informacje znajdują się w notatkach Normana, ale wiedziałam, że nie będę miała okazji dokładniej się z nimi zapoznać przed spotkaniem z rodzicami Ingrid.
- Niewiele – odparł mój nieznajomy znajomy. Henrik? Lars? Cholera, nie przypomnę sobie… - Śnieg zasypał odciski butów, a ofiara miała na sobie rękawiczki, więc o śladach DNA za paznokciami, które świadczyłyby o walce nie może być mowy. Na jej kurtce znaleźliśmy kilka włosów. Zabezpieczyliśmy je i poddamy analizie.
- Jak będziecie wiedzieli coś więcej, dajcie mi znać – upomniałam ich. Wiedziałam, że przy Normanie łatwo jest zapomnieć, że i ja prowadzę tę sprawę. – Na razie.
            Poszłam na parking i pokazałam siedzącemu za kierownicą swojego terenowego samochodu Normanowi, żeby ruszał, a ja pojadę za nim. Zrobił dziwną minę, a ja w odwecie pokazałam mu środkowy palec. Niepotrzebny mi szofer, skoro przyjechałam własnym autem.
            Jadąc z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę w duchu dziękowałam swojej kobiecej intuicji, która kazała mi założyć łańcuchy na koła. Domyślałam się, jak mój biedny kolega musiał się namęczyć, by utrzymać panowanie nad pojazdem. Gdzie on ma mózg? Przecież w Oslo na drogach też nie było tartanu.
Miałam ogromną ochotę go wyprzedzić i ponownie pokazać w jego kierunku ordynarny gest, ale niestety nie mogłam sobie na to pozwolić, bo zwyczajnie nie wiedziałam, gdzie w Vikersund znajduje się komenda policji. Dopiero po opuszczeniu samochodu poprzez kpiący uśmiech, którego nawet nie próbowałam powstrzymać, dałam Normanowi do zrozumienia, co o nim sądzę. Może chcesz rzucić jakimś żarcikiem o babach za kierownicą? No, śmiało!
            - Twój gabinet jest na końcu korytarza – oznajmił Norman, gdy opuściliśmy parking. – Jak skończysz, wpadnij do mnie na chwilę.
            I zniknął za drzwiami, a ja wciąż miałam przed oczami jego czerwoną z zawstydzenia twarz. Piątka, dziewczyno!
            - Witam – powiedziałam, wchodząc do maleńkiego pomieszczenia, w którym czekali na mnie rodzice Ingrid. Na mój widok raptownie przystąpili do drzwi. – Nazywam się Adriana Larson, jestem naczelnikiem wydziału śledczego prokuratury okręgowej w Oslo. Będę prowadzić dochodzenie w sprawie państwa córki.
- Jakie dochodzenie? – odezwał się mężczyzna, zazwyczaj pewnie wysoki i barczysty, teraz przygarbiony i jakby schorowany. – Co się stało Ingrid?
- Proszę usiąść – powiedziałam, a oni posłusznie opadli na wskazane przeze mnie plastikowe krzesła. Ja sama zasiadłam za zbitym z trzech desek biurkiem i oparłam dłonie na blacie. Wdech, wydech. Ich świdrujące spojrzenia przeszywały mnie na wskroś. W końcu musiałam się odezwać. – Państwa córka została zamordowana.
            Oboje momentalnie pobledli. Kobieta pisnęła i zakryła sobie usta dłońmi, a mąż natychmiast otoczył jej barki ramieniem, jakby chciał uchronić ją przed tym, co właśnie usłyszała. Czasy, kiedy w takiej sytuacji musiałam powstrzymywać łzy cisnące mi się do oczu już dawno minęły, ale nadal informowanie ludzi o śmierci najbliższych sprawiało, że moim ciałem wstrząsał dreszcz. Wiedziałam, że po ciszy, która zapanowała, zostanę zasypana gradem pytań, na które nie będę mogła udzielić odpowiedzi.
            - Bardzo mi przykro – powiedziałam, patrząc prosto w te załzawione oczy. Bo naprawdę było mi przykro. Norman zdążył mi powiedzieć, że Ingrid była ich jedyną córką. Mogłam sobie tylko wyobrażać, co w tym momencie czuli. Miałam ochotę wstać i mocno ich przytulić, okazać im wsparcie, ale nie mogłam. To zawsze najbardziej bolało.
            - Jak… jak to się stało? – wykrztusił w końcu mężczyzna.
- Uderzenie w tył głowy – wyjaśniłam. Przyczyna śmierci zawsze brzmi tak samo potwornie, bez względu na to, jaka by nie była. – Jeszcze nie wiemy kto, kiedy, ani dlaczego to zrobił, ale pracujemy nad tym.
            Kobieta wyglądała, jakby miała zaraz osunąć się na ziemię i tylko silne ramię męża, zaciśnięte jak kleszcze wokół jej barków, wydawało się trzymać ją wciąć na krzesełku.
            - Mogę zadać kilka pytań, czy woleliby państwo wrócić do domu i trochę ochłonąć? – Kolejne głupie pytanie, które w tym zawodzie jest na porządku dziennym. Jak można ochłonąć po śmierci dziecka?
            Mężczyzna skinął głową. Przeniosłam wzrok na jego żonę, a ta odezwała się po raz pierwszy, odkąd dowiedziała się o tym, że straciła jedyną córkę:
            - Proszę pytać – wychrypiała. – Postaramy się pomóc na tyle, na ile możemy.
- Czy Ingrid miała jakichś wrogów? – zaczęłam. – Ktoś jej groził? Może mówiła, że czegoś się boi?
- Nie – odparła kobieta. – Ona była spokojną dziewczyną. Dobrze się uczyła, była pomocna, wszyscy ją lubili…
- Może ostatnio z kimś się pokłóciła? – drążyłam, chociaż już wiedziałam, że te pytania nie wniosą nic do sprawy. Rodzice Ingrid są z rodzaju tych, dla których dziecko jest święte. – Z koleżanką, albo z chłopakiem?
- Ingrid nie miała chłopaka – odezwał się ojciec.
- Nigdy z nikim się nie spotykała?
- To byli tylko koledzy – upierał się.
            Dobra, zrozumiałam. Córeczka tatusia. Gdyby sytuacja nie była tak poważna, uśmiechnęłabym się pod nosem. Mój ojciec też zawsze nazywał moich chłopaków kolegami, nawet gdy z jednym z nich całowaliśmy się przez cały wieczór pod oknami naszego salonu.
            - A co z przyjaciółkami? – kontynuowałam przesłuchanie, chociaż odkryłam już, że w ich obecnym stanie wiele się nie dowiem. – Państwa córka miała jakąś bliską koleżankę?
- Och, Ingrid miała mnóstwo koleżanek – zapewniła mnie matka. – Tak jak mówiłam, wszyscy ją lubili. Najlepszą była chyba Silje Northug, ale odkąd wyjechała na studia do Trondheim rzadko się widywały.
- Pamięta może pani jej adres?
- Gdzieś go mam… - Kobieta zaczęła szperać w torebce. – Ingrid prosiła, żebyśmy wysłali Silje pocztówkę z Drammen.
- Tutaj. – Podałam kobiecie kartkę i długopis. – Gdyby pamiętała pani jeszcze adresy jakichś innych znajomych Ingrid, to też proszę je zapisać.
Obserwowałam, jak drżącą ręką przepisuje nazwę ulicy z notatnika. Po naradzie z mężem ustaliła jeszcze miejsce zamieszkania dwóch innych dziewczyn.
            - Dobrze, myślę, że na dzisiaj już starczy – powiedziałam, wyciągając z torebki wizytówkę i kładąc ją na blacie biurka. – Gdyby państwo coś sobie przypomnieli, albo dowiedzieli czegoś nowego, proszę o kontakt. My oczywiście będziemy informować na bieżąco o przebiegu sprawy. Proszę za mną, zaraz poproszę kogoś, żeby odwiózł państwa do domu.
            Na korytarzu przekazałam Erikssonów jakiemuś młodemu sierżantowi, który wyglądał, jakby nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić, a sama udałam się do pomieszczenia będącego tymczasowym gabinetem Normana.
            - Skończyłeś już? – zapytałam i przysiadłam na zawalonym papierami blacie biurka.
- Mhm – mruknął, popychając w moim kierunku plik kartek. – Tu masz zeznania, zapoznaj się z nimi, jak będziesz miała chwilę. A co z rodzicami?
- Właściwie niewiele się dowiedziałam – odparłam. – Żadnych wrogów, grono zaufanych przyjaciół i uczelniane stypendium.
- Jakieś adresy?
            Wyciągnęłam z torby kartkę zapisaną przez panią Eriksson. Chociaż starałam się wygładzić pozaginane brzegi, za nic nie mogłam jej doprowadzić do stanu porównywalnego ze schludnymi notatkami Normana.
            - To wszystko, co pamiętali – wyjaśniłam, widząc jego niezadowoloną minę. – Obiecali przejrzeć domowe adresowniki.
- Dobra, ja się tym zajmę. – Schował kartkę do teczki. – Ty pojedziesz na skocznię.
- Na skocznię? Niby po co? – zdziwiłam się. – Chyba nie myślisz, że napastnik teraz pojawi się na miejscu zbrodni…
- Norwescy skoczkowie mają tam trening. Pogadasz z nimi, może coś widzieli.
- Podejrzewasz, że któryś z nich przypadkiem przywalił jej nartą? – zaśmiałam się, ale natychmiast przestałam, gdy spiorunował mnie spojrzeniem. Nie podjęłam też próby wykłócania się o szefostwo w tej sprawie. On wygrał wojnę na sprawozdania, on tu rządzi. – Dobra, jesteśmy w kontakcie.
            Kilkukrotnie zabłądziłam, próbując wydostać się ze zbudowanej głównie z korytarzy komendy. Komendy, w której panowała temperatura niższa niż na dworze.
            Na widok grubej warstwy śniegu, która pokryła mój samochód, opadły mi ręce, cycki i w ogóle wszystko. Rany, chyba będę musiała zaapelować o jakiś tymczasowy garaż. Wzięłam głęboki oddech, wygrzebałam z samochodowego schowka szczotkę i zabrałam się do odśnieżania. Jak dobrze, że szyby nie zdążyły pozamarzać, bo chyba bym się rozbeczała.
            Droga zajęła mi mało czasu. Zdecydowanie za mało. Nie zdążyłam nawet wysłuchać do końca mojej ulubionej piosenki i z ogromnym żalem opuściłam auto, dośpiewując pod nosem ostatnią zwrotkę. Vikersund nie było duże. Prawdę mówiąc, dobrym żartem było nadanie statusu miasta obszarowi o powierzchni niecałych trzech kilometrów kwadratowych. Toż to nasza oslańska prokuratura ma więcej! Nie żartuję.
            Po tłumie gapiów, którzy okupowali chodnik w chwili mojego przyjazdu do Vikersund nie było ani śladu. Sensację w postaci martwego ciała zawieziono do prosektorium, więc nie było już po co stać na dworze i marznąć.
            Miejsce zbrodni wciąż było otoczone żółtą taśmą i zabezpieczone przez techników, zatem tylko przyjrzałam mu się z daleka, nie bardzo licząc na to, że znajdę coś godnego uwagi. Współpracowałam z grupą profesjonalistów, więc nie wątpiłam, że gdyby po sprawcy został jakiś ślad, dostrzegliby go.
            Ochroniarz pilnujący wejścia na skocznię nawet nie spojrzał na moją legitymację i bez żadnych problemów wpuścił mnie na teren obiektu. Norman na pewno uprzedził już kogo trzeba, że się tam zjawię. Oprócz tego wyposażył mnie w zdjęcia norweskiej kadry skoczków i sztabu szkoleniowego. Zupełnie niepotrzebnie, bo pomimo że sport nie leżał w kręgu moich zainteresowań, to – do jasnej cholery – przecież jestem Norweżką, mam telewizor i komputer z dostępem do Internetu, a w dodatku mój ojciec od zawsze prenumerował VG, więc te wszystkie twarze w mniejszym lub większym stopniu były mi znajome.
            Dobra, trochę przeceniłam poziom swojej wiedzy, bo zanim nabrałam pewności, że obserwowany przeze mnie zza pokrytego śniegiem krzaka mężczyzna na pewno jest trenerem, jedna z gałęzi zdążyła przymarznąć mi do rękawa płaszcza.
            - Dzień dobry – odezwałam się, stając za plecami pochylonego nad kompletem nart Alexandra Stoeckla.
            Mężczyzna wyprostował się i zmarszczył brwi, obrzucając mnie zaskoczonym spojrzeniem.
            - Dzień dobry.
- Prokurator Adriana Larson – przedstawiłam się i machnęłam legitymacją przed jego coraz bardziej wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. – Domyślam się, że słyszał pan już o tym, co wydarzyło się obok skoczni dzisiejszego ranka.
- T-tak – wydusił z siebie. - Ale co w związku z tym?
- Moglibyśmy zamienić słówko?
- Teraz? – Stoeckl zerknął ukradkiem w stroną skoczni.
- Oczywiście, nie ma na co czekać – rzuciłam dziarsko. - To zajmie tylko chwilę.
- Wątpię, czy będę w stanie pani pomóc. Nic nie wiem w tej sprawie.
- Chodzi o kilka rutynowych pytań – zapewniłam go, machając ręką, jakby chodziło o zwykłą rozmowę o pogodzie lub ulubionych drużynach piłkarskich. Chociaż w kwestii tego drugiego nie miałabym zbyt wiele do powiedzenia. – To jak, pan zwoła drużynę, a ja przygotuję dyktafon, dobra?
- Ale zaraz mam trening i… - przerwał nagle, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. – Moment, a po co mam zwoływać drużynę?
            Spojrzałam na niego jak na kompletnego kretyna, ale szybko się zreflektowałam. Ukazywanie rozmówcom prawdy o nich samych nie zawsze przynosi pożądane efekty.
            - Oni również mogą być świadkami w sprawie – wyjaśniłam.
- Tak nie wolno! – obruszył się, wyrzucając ramiona ku niebu. Hola, hola, spokojnie! Jeszcze nie przeszliśmy do meritum, a tu już taka agresja… - Ja muszę ich jakoś uprzedzić, przygotować do tego… Takie zeznania mogą osłabić ich psychikę, a słaba psychika, to słabe skoki.
            Kurza twarz, jakbym wiedziała, że będę miała do czynienia z bandą przedszkolaków, to przyjechałabym na miejsce razem z psychologiem dziecięcym. Wydzieliłoby im się przyjazną strefę pełną pluszaków i kolorowych krzesełek… Może nawet pozwoliłabym ich mamom na trzymanie synków za rękę.
            - Ich zeznania mogą okazać się kluczowe.
- Nie rozumiem… - Mężczyzna potarł podbródek odzianą w rękawiczkę dłonią. – Czy skoczkowie są o coś podejrzewani?
- W tej chwili każdy jest podejrzanym, panie Stoeckl – odparłam, wzruszając ramionami. – Nie wyłączając z tego grona miejscowego kleru.
- Ale przecież my dopiero wczoraj wieczorem wróciliśmy z Sapporo! – zbulwersował się. – Od razu po podróży wszyscy poszli spać, osobiście tego dopilnowałem! Niby kiedy mieliby to zrobić?!
- A pastor Holberg wczoraj wieczorem wrócił z pielgrzymki do Uppsali – powiedziałam, uznając zadane mi pytanie za retoryczne, a widząc zdezorientowaną minę Stoeckla dodałam: - Tak, jego też przesłuchaliśmy. Mówi pan, że o której pańscy podopieczni położyli się do łóżek?
- Nie wiem, która dokładnie mogła być wtedy godzina… - zamyślił się. – Dwudziesta druga? Może trochę później…
- W porządku – mruknęłam, notując zeznania w kalendarzu. Ha, nawet nie zauważył, kiedy zwykła rozmowa przerodziła się w przesłuchanie! Ada jeden, Pan Bufon zero. – Sprawdzę to.
- Niby jak? – zdumiał się. – Na naszym piętrze nie było nikogo, kto mógłby to potwierdzić.
- Mam swoje sposoby – odparłam, chowając notatnik do torby i uśmiechając się aż nazbyt sympatycznie. – Ja nie mam pojęcia o skakaniu na nartach, a pan o technikach dochodzeń. Proszę nie zaprzątać sobie tym głowy. No, chyba że ma pan coś do ukrycia…
            Wstrzymałam się na chwilę z założeniem na nos okularów przeciwsłonecznych, by móc bez jakichkolwiek zakłóceń przyjrzeć się jego twarzy, która nagle przybrała szarawy odcień. Biedaczek, tak się przestraszył, że jego spojrzenie uciekało w różne strony, jakby chciał w ten sposób wezwać pomoc. Jednak Superman jakoś nie przybywał. Chyba że wziąć pod uwagę jednego z tej skocznej bandy, który wyjrzał nagle przez okno, a odziany był w granatową koszulkę termoaktywną z wielką literą S wyszytą na piersiach. Ale ja bym raczej nie liczyła na jego pomoc, zważając na to, że bardziej zajęty był wymachiwaniem do jakiejś młodej szatynki z akredytacją dziennikarską na szyi, która to w reakcji na wygłupy skoczka spłonęła rumieńcem i oddaliła się, chichocząc głośno. To znaczy szatynka spłonęła rumieńcem i oddaliła się chichocząc, nie akredytacja. No, dalej, Bufonie! Radź sobie.
            - Ja… Ja nie mam nic do ukrycia. - zająknął się Stoeckl, ale już po chwili rzucił mi harde spojrzenie. No, no, brawa za odwagę. – Po prostu nie chcę, żeby ktoś z mojej drużyny został niesłusznie oskarżony.
- Spokojnie, nikogo nie aresztujemy, nie mając wystarczających dowodów – zapewniłam. – Proszę w takim razie uprzedzić podopiecznych, że dziś wieczorem zjawię się w hotelu. Życzę owocnego treningu, do zobaczenia.
- Do zobaczenia – mruknął. Dobrze wiedziałam, że wcale nie chciał się ze mną zobaczyć, wręcz przeciwnie – zapewne o niczym nie marzył wtedy tak mocno jak o tym, żeby podczas przechodzenia przez jezdnię rozjechał mnie tir.
______________________________________

tydzień. dokładnie tyle zostało do pierwszego konkursu tegorocznej LGP. zatem skoro skoczkowie pakują już narty, a ja walizkę, to może by tak wypuścić na światło dzienne rozdział siedzący sobie na moim dysku od ładnych paru miesięcy?
no bo co z tego, że za oknem pierdyliard stopni, a słońce hardo świeci? zawsze jest dobry moment na przeniesienie się do zasypanej śniegiem Norwegii. i dodatkowo cofnięcie się dwa lata wstecz, bo w tym roku jeden z norweskich zafajdańców postanowił zamiast na skocznię udać się do banku, psując mi tym nieco koncepcję. ale nie dałam się, zrobiłam mały research and now we're here.
nie zanudzam już, ściskam mocno i na koniec jeszcze tylko zapytuję: z kim widzę się w Wiśle? :>
aśka

6 komentarzy:

  1. Ze mną, Panie! Ze mną widzisz się w Wiśle!
    Dobra, taki dżołk na początek, bo mnie dobry humor przez ten prolog złapał i to jest takie och i ach, bo cały dzień zmulam. Niczym na zajęciach u pana "Ja To Mam Pecha". Anywaaaay... Me bardzo gusta! Norgelandia, Nory, Szteklu i morderstwo, no czego chcieć tutaj więcej, co? Tym bardziej, że główna bohaterka jest wdechowa i fajowa i już ją lubię!
    Aha. Stawiam paczkę żelek na to, że Supermanem wystającym z okna jest Hildeła. Matuchno, jak nic to on! I milutko by było, jakby tak wystawał również z wiślańskiego okienka. Ja mu wtedy bardzo chętnie odmacham.
    Poza tym... Co to znaczy, że ten rozdział kiśnie na dysku od KILKU MIESIĘCY?! Ty tak serio? Dżiiiiiz, a ja chodzę, dopytuję, głową w biurko walę, bo prologu nie ma i nie ma, a Ty mi mówisz teraz, że od KILKU MIESIĘCY masz ten rozdział?! Ty mnie w ogóle nie kochasz. Nic a nic. Damn, a miałam bezpośredni dostęp do Twojego komputera, wystarczyło tylko zrobić bitch mode on i znaleźć w otchłani Twego dysku ten rozdział! Ale nie, bo po co, wolałam gapić się na Morgo... Uch, dobra. Już. Koniec.
    Czekam na przesłuchanie Norów (parsknęłam śmiechem). Coś czuję, że to będzie scena nominowana do Złotej Praliny.

    Ściskańsko. Widzimy się w Wiśle. :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha, sorka, że tak spamuję, ale na wsi mówimy GIBKIE serce, nie ELASTYCZNE. Watch yourself.

      Usuń
  2. Jeju, tak bardzo się cieszę, że mogę poczytać mój ulubiony gatunek przeniesiony w realia skoków narciarskich! Uwielbiam kryminały, a tutaj wszystko od razu skojarzyło mi się z jakimś skandynawskim pisarzem specjalizującym się w tych gatunkach, który wymyślił sobie taką panią prokurator Adę :) Zastanawiałam się, w jaki sposób będziesz chciała wplątać w to wszystko Alexa i całą skoczną ferajnę i z niecierpliwością wyczekiwałam ich pojawienia się. Na początku myślałam nad jakimś wielkim wejściem smoka w stylu 'natknęłam się na niego na miejscu zbrodnii', ale postanowiłaś załatwić to w sposób spokojniejszy i mniej drastyczny, który całkiem dobrze tu pasował. To opowiadanie nie jest gwałtowne i przesycone emocjami, a myślę, ze wręcz przeciwnie. Ada stara się je trzymać na wodzy, bo mimo wszystko jest w pracy, ale zważając na fakt, że jest to fanfiction zapewne niezbyt długo to potrwa, a Alex może i coś ukrywa, ale skoro od razu dajesz znak, że z nim coś jest nie tak to lepiej go nie podejrzewać, a dokładnie przyjrzeć się reszcie kadry.
    Już pokochałam to opowiadanie i nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów!

    http://never---forget.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapowiada się całkiem ciekawie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wreszcie trafiłam na jakieś opowiadanie wcześniej, niż po roku jego istnienia *chwalcie łąki umajone*.
    Przyszłam, przeczytałam, zostałam, bo zapowiada się super pięknie, poza tym twój styl pisania, o którym ci już mówiłam na reemigracjach i w ogóle Norki.
    No, zdecydowanie czekam na ciąg dalszy!
    I lubię imię Ada.

    OdpowiedzUsuń
  5. Trafiłam na opowiadanie przez skijumpinglover.blogspot.com , tak to juz mam, że odwiedzam wszystko o Norwegach jak leci. Muszę przyznać, że hisotira pisana tutaj przez ciebie ma totalnie inny klimat od pozostałych. Chyba na taki wątek się jeszcze nie natknęłam! Wiesz czym zachęcić czytelnika do dalszego odwiedzania :D za następne rozdziały wezmę się w jutrzejszy wigilijny wieczór :D
    PS: coś czuję, że pan Sztekl ma coś na sumieniu. No chyba, że aż tak się zestresował obecnością Ady :D
    Pozdrawiam, Wesołych Świąt!
    M.

    OdpowiedzUsuń